Odkąd Tomasz Bandrowski wrócił do Ekstraklasy, miał pewne miejsce w składzie Lecha Poznań, z którym został mistrzem Polski i dzielnie poczynał sobie w Pucharze UEFA, a później w Lidze Europejskiej. Jednak poprzedni sezon niemal w całości stracił przez kontuzje. Na początku września podczas spotkania reprezentacji Polski z Ukrainą doznał urazu stawu skokowego. Wrócił po miesiącu, rozegrał jedno spotkanie w Młodej Ekstraklasie - wkrótce zaczął jednak odczuwać ból w stawie biodrowym. Mimo tego Bandrowski wystąpił jeszcze w meczach z Cracovią w Pucharze Polski i Wisłą Kraków w Ekstraklasie - oba poznaniacy wygrali po 4-1, za to drugie defensywny pomocnik otrzymał bardzo wysokie noty. Niestety, znów odezwały się problemy z biodrem - Bandrowski nie zdecydował się jednak na operację. Wybrał leczenie zachowawcze. Bóle ustąpiły w grudniu - na tyle, że piłkarz Lecha wystąpił jeszcze w ostatnim kwadransie kończącego fazę grupową Ligi Europejskiej meczu z FC Salzburg (1-0 dla Lecha). - Ten mecz miał mi dać odpowiedź, czy wszystko jest OK. Okazało się, że nie jest - przyznaje dziś Bandrowski. Na początku stycznia piłkarz miał przejść zabieg artroskopii biodra w Monachium - wtedy jednak... rozchorował się lekarz. Bandrowskiemu znów bóle ustąpiły - rozpoczął z Lechem przygotowania do rundy wiosennej i spotkań z SC Braga w Lidze Europejskiej. Do kadry piłkarza powołał też ponownie Franciszek Smuda, który cenił Bandrowskiego w Lechu - podczas zgrupowania pomocnik Lecha... doznał urazu więzadła pobocznego. A gdy w marcu się wyleczył, znów odezwały się bóle biodra. Pierwsza operacja wykonana w Monachium nie dała efektu, dopiero druga - przeprowadzona w połowie sierpnia - pozwala na optymistyczne stwierdzenie, że Bandrowski jeszcze będzie mógł zawodowo kopać piłkę. Wtedy nie był już piłkarzem Lecha - z końcem czerwca skończył mu się kontrakt. Klub z Bułgarskiej jednak pomaga mu, podobnie jak opiekująca się graczami "Kolejorza" klinika Rehasport. W niej codziennie Bandrowski przechodzi rehabilitację. INTERIA.PL: Czy masz jakąś umowę z Lechem Poznań czy jesteś piłkarzem bez kontraktu? Tomasz Bandrowski: - Mamy umowę słowną, przedstawiliśmy ją sobie 15 czerwca i tego się trzymamy. Działacze określili się, a jak widać pomagają mi w rehabilitacji, pokrywają koszty, zapłacili część za drugi zabieg. Formalnie nic nie podpisaliśmy, ale trzymamy się słowa. To była słowna umowa z dyrektorem sportowym Andrzejem Dawidziukiem? - Dokładnie tak. Czyli ustalenie są takie, że jak się wyleczysz, to wracasz do Lecha? - Tak właśnie ma być. Jest już jakiś termin twojego powrotu do gry? - Nie ma, nie chcę zbyt szybko wracać. Dostałem nauczkę za pierwszym razem. Miałem takie ciśnienie wewnętrzne, chciałem szybko wrócić do gry, bo kończyła mi się umowa z klubem i dużo na tym straciłem. Teraz miesiąc w przód czy w tył nie gra dla mnie roli, przygotowuję się tak, jakbym miał trenować od stycznia. Żałujesz tego występu w Salzburgu w grudniu ubiegłego roku? Może gdyby nie te mecz, operację przeszedłbyś wcześniej? - Nie, nie żałuję. To była tylko informacja dla mnie, czy wszystko jest OK, czy nie. Okazało się, że nie jest i że trzeba zrobić operację. Później miałem przerwę, ale też co gorsza, nie było bólu takiego jak w Salzburgu. Za zgodą lekarza zdecydowałem się na treningi. Potem ciągłe odkładanie tego zabiegu spowodowało, że kontrakt skończył się, a ja wciąż byłem kontuzjowany. Problem z biodrem ciągnie się już chyba rok. Gdzieś podjąłeś błędną decyzję. - No tak, diagnoza była w połowie października 2010 roku i od tamtej pory były różne spekulacje. Ciągle szedłem za namową lekarzy, jeden mówił, że trzeba operować, drugi że nie. Zdecydowałem, żeby nie operować, bo to można zrobić w każdej chwili i rzeczywiście mogła to być zła decyzja. Ale to wiemy dopiero po fakcie. Na dzisiaj wiem, że moja decyzja była błędna, ale czasu nie cofnę. Ten moment zdecydował, że kontrakt przeleciał. Na czym polega twoja praca w klinice Rehasport? - Staramy się rozluźnić okolice stawu biodrowego, które po operacji są bardzo mocno spięte. Mam ograniczoną ruchomość w stawie biodrowym. Do tego dochodzi stabilizacja, ćwiczenia wspomagające układ miedniczy. Nie ma żadnych przyspieszeń, dynamiki, na to będzie jeszcze czas. Kiedy znów zaczniesz biegać? - Według lekarza musi minąć około trzech miesięcy od operacji. Zabieg u doktora Diensta miałem 16 sierpnia. Jak wszystko dobrze pójdzie, to w połowie listopada będę mógł biegać. Na razie nie mam takiego wewnętrznego przekonania, że już trzeba biegać, bo się dobrze czuję. Robimy wszystko, by to uczucie wróciło. Chodzisz jeszcze na mecze Lecha i utrzymujesz kontakt z kolegami z klubu? - Tak, spotykam się z nimi, bardzo często z Marcinem Kikutem. Od tej strony wszystko jest OK. Masz sporego pecha, bo pewnie gdyby nie ta kontuzja, to dostawałbyś kolejne szanse w reprezentacji Polski. Rozmawiałeś z trenerem Smudą o swojej kontuzji? - Selekcjoner ma do dyspozycji tylko takiego zawodnika, który jest zdrowy i w formie. Dziś nie będzie rozmawiał z kimkolwiek, kto jest kontuzjowany przez rok czasu. Nie było takiej rozmowy i nie widzę nawet sensu takiej rozmowy z kimś, kto nie gra. Myślisz, że po powrocie na boisko w styczniu będziesz jeszcze w stanie przekonać selekcjonera, że warto dać ci szansę przed Euro? - Nastawiłem się już tak, że Euro czy gra w klubie nie liczy się w tym momencie. Ważne jest tylko zdrowie i możliwość powrotu do piłki. Życie pokaże, co będzie dalej. Tak do tego podchodzę, na ten wielki turniej nie patrzę. Wiadomo, Euro to wielkie marzenie, ale abstrakcyjne. Nie mam ciśnienia, dostałem już nauczkę, że w przypadku kłopotów ze zdrowiem nie można niczego robić za szybko. Na Euro są tylko trzy mecze, jak się uda wyjść z grupy, to może cztery albo pięć. Powtarzam - to supersprawa, wielkie przeżycie, ale jak coś się stanie, to z kontuzją czy chorobą zostajesz sam. A żeby o czymś marzyć w sporcie, trzeba być zdrowym. Z trenerem Lecha Jose Marią Bakero dyskutowałeś o swoim powrocie? - Nie, rozmawialiśmy tylko w czerwcu, po drugim zabiegu nie mieliśmy kontaktu. Do Lecha wrócił zimą Rafał Murawski, jest Dimitrije Injac i kilku innych środkowych pomocników, a trener zredukował liczbę defensywnych pomocników do jednego. Widzisz się w innej roli czy będzie walczył o tę jedną pozycję? - Rywalizacja w piłce jest czystą przyjemnością. To nieistotne, gdzie mam grać, chciałbym tylko wrócić. Życie pokaże, jak to się dalej ułoży. Mocno boli cię oglądanie spotkań z trybun? - Tak, zwłaszcza, że chłopaki dobrze grają i wygrywają. Jeszcze mocniej boli, jak patrzy się na Wisłę czy Legię grające w pucharach. Ciągnie do tego, zwłaszcza, że w Lechu zasmakowaliśmy Ligi Europejskiej. No ale nic nie zrobisz, nie przeskoczysz tego. Ciśnienie, by znów poczuć smak murawy jest ogromne. To mnie nakręcało przez całe życie. Przechodzący rehabilitację po kontuzji Marcin Kikut mówił kilka tygodni temu, że jedna noga ciągnie go do gry, a druga mocno powstrzymuje. - To porównanie między rozsądkiem a serduchem. Mam podobne odczucia. Z dyrektorem Dawidziukiem ustaliłeś ramy przyszłego kontraktu? - Nie, o takich szczegółach nie rozmawialiśmy. Jeżeli się uda wrócić do pełnego zdrowia, to wtedy porozmawiamy. Czy ktoś zaproponował ci pracę w pierwszym półroczu tego roku, gdy mogłeś już zmienić klub? - Nie, bo sam nie wiedziałem, jaka to będzie z moim zdrowiem. Ciągle byłem w zawieszeniu, obserwowałem, czy będzie lepiej czy nie. Jeżeli menedżer się kontaktował z jakimś klubem, to musiał zaznaczyć jak wygląda sytuacja, bo trzeba grać fair. Wiadomo, że piłka jest biznesem o i pewnych rzeczach trzeba po prostu mówić. Ten rok przerwy nauczył cię chyba pokory względem zdrowia? - Zdecydowanie. Człowiek jest zaganiany, ciągle treningi, mecze, nie myślisz o tym, co może ci się przytrafić. Taka kontuzja zmienia mentalność, postępowanie w życiu codziennym, ale przede wszystkim dodaje pokory. Rozmawiał Andrzej Grupa