INTERIA.PL: Wydaje się, że dosyć szybko pan się odbudował psychicznie, a nie każdym się to udaje. Czy mecz Polska - Słowacja i ten gol samobójczy zmieniły pana karierę? SEWERYN GANCARCZYK, obrońca Lecha Poznań i reprezentacji Polski: - Nie sądzę. Wychodzę z założenia, że taki błąd, nawet w tak ważnym spotkaniu, każdemu się może zdarzyć. Zawodnicy znacznie lepsi ode mnie strzelali "samobóje". Takie wpadki są wkalkulowane w nasz zawód. Powiedziałem sobie: "Głowa do góry! Graj jak najlepiej!". Stało się jak się stało, czasu nie cofnę i tego nie zmienię. Wbrew wynikowi, druga połowa meczu ze Słowacją wam wyszła - atakowaliście, mieliście kilka sytuacji. Pan był jednak wielkim pechowcem. Jak doszło do tej samobójczej bramki? - Chciałem wybić piłkę na rzut rożny albo na aut, ale źle ją trafiłem i - że tak powiem po piłkarsku - "przelała mi się" po nodze. Zamiast stopą, uderzyłem ją goleniem i niestety wpadła do bramki. Podczas dośrodkowania z lewej strony Marek Hamszik mocno podkręcił piłkę? - Być może, ale to nie było kłopotem. Nie chcę się tłumaczyć, ale prawdziwym utrudnieniem były warunki atmosferyczne, było przecież ślisko. Kłopot sprawiło mi też to, że piłka skozłowała tuż przed moją nogą. Nie myślał pan, żeby puścić piłkę po dośrodkowaniu Słowaka? - Sęk w tym, że ktoś ostrzegł mnie, że rywal czai się za plecami, krzycząc: "Plecy". Dlatego tym bardziej "spiąłem się", by tę piłkę wybić. Jak zareagowała żona Karolina, gdy pan wrócił ze zgrupowania? Przebaczyła? - Żona stanęła na wysokości zadania i starała się mnie pocieszyć. Powiedziała: "Nie martw się, każdemu się to mogło zdarzyć". Gorzej miałem w szatni Lecha. Koledzy ze mnie żartowali, naśmiali się niemało. "Nie co dzień się strzela gole bramkarzowi Realu Madryt" - takie i tym podobne uszczypliwości słyszałem. Wie pan, że niechcący stał się bohaterem Słowacji? - Teraz to wszyscy skupiają się na moim "samobóju", ale gdybyśmy strzelili w drugiej połowie jednego choć gola, a mieliśmy sytuacji na trzy, to nie byłoby tematu. Mój gol samobójczy byłby tylko suchym statystycznym faktem, którym nikt by sobie głowy nie zaprzątał. Wiadomo przecież, że specjalnie tej bramki nie strzeliłem i podtekstów nie ma sensu szukać. Niektórzy jednak to robią. Kibice słoweńscy zarzucają panu na forach internetowych, że musiał pan wziąć pieniądze od Słowaków. - Takie zarzuty nie są śmieszne, a na pewne są niesmaczne. Nawet nie wiem, jak je skomentować. Myślę, że ktoś robił sobie jakieś "jaja", zarzucając mi coś takiego. Nie ma nawet o czym mówić. Ale wracając do żartów z szatni, to chłopaki się śmiali, że na Sylwestra i Nowy Rok pojadę na Słowację i że pobyt mam tam za darmo. Faktycznie, pewnie w każdym słowackim domu drzwi stoją przede mną otworem. Dziennikarze słowaccy dostali nawet informację, że pańska mama jest Słowaczką! - Mogę zapewnić, że tak nie jest. Chyba, że czegoś nie wiem, muszę się mamy zapytać (śmiech). Czy Słowacja zasłużenie awansowała na mundial? - Nie. Według mnie najlepszym zespołem w grupie 3 była Słowenia. Potwierdziła to w ostatnich meczach - wygrała z nami i ze Słowacją na jej terenie. Obydwa mecze w bardzo dobrym stylu. Według mnie Słowacja nie była najsilniejsza, ale szczęście jej pomogło i to ona pojedzie do RPA. Po losowaniu faworytami grupy byli Czesi i Polacy, tymczasem na mundial jadą Słowacy, a w barażach grają Słoweńcy. Cóż zrobić, taka jest piłka. Nie wszystko w niej można przewidzieć. Wracając do Słowaków, rozumiem ich radość, gdyż po raz pierwszy w historii awansowali na MŚ. Myślę jednak, że szybko wrócą z RPA i będą jedną ze słabszych drużyn na turnieju. A jak się grało pod trenerem Stefanem Majewskim, który miał łatkę "tymczasowy"? - Nie tylko ja, ale każdy z chłopaków wie, po co przyjeżdża na kadrę i nie zwraca uwagi na to, czy selekcjoner jest traktowany jako stały, czy tymczasowy. Nie analizowaliśmy, czy trener zostanie na dwa, na pięć, czy może na 20 meczów. Chcieliśmy się po prostu pokazać z jak najlepszej strony. Przejdźmy do naszej ligi. Dlaczego mecze na tak wysokim poziomie, jak Lech - Wisła, należą do rzadkości w polskiej lidze? Brakuje nam drużyn pokroju Szachtara i Dynama Kijów? - Faktycznie ten mecz był pasjonującym widowiskiem dla kibiców. I to nie tylko moja opinia, ale słyszałem też od kolegów i znajomych, że to spotkanie oglądało się z przyjemnością i stało na bardzo wysokim poziomie. A dlaczego w ekstraklasie takie widowiska są rzadkością? Odpowiedź jest prosta: nie co tydzień mogą się spotkać tak mocne zespoły, jak Lech i Wisła, które walczą o mistrzostwo Polski. Bardzo się cieszę, że dzięki tej wygranej jako drużyna ciągle się liczymy w wyścigu po tytuł. Co do mojej postawy w tym meczu, to chwalenie mnie jest lekką przesadą. Nie zagrałem dobrego meczu. Wiadomo, że byłem świeżo po przykrych dla mnie wydarzeniach związanych z grą w reprezentacji, więc to nie był dla mnie supermoment na rozegranie wielkiego meczu z tej klasy przeciwnikiem, co Wisła. Proszę porównać poziom tego meczu do ekstraklasy ukraińskiej. Wiadomo, że o posiadaniu takich potęg, jak Dynamo Kijów czy Szachtar Donieck, na razie możemy tylko pomarzyć. - To prawda, bardzo nam brakuje zespołów, które regularnie występują w Lidze Mistrzów, jak właśnie Szachtar i Dynamo. One są bez wątpienia poza zasięgiem polskich klubów. Oprócz nich na Ukrainie jest cztery-pięć drużyn, prezentujących średni poziom europejski, które co roku walczą w europejskich pucharach. Reszta prezentuje zbliżony poziom do polskich ekip z ekstraklasy. Do Wisły ciągle tracicie osiem punktów. - Ale połowę planu wykonaliśmy, bo ją pokonaliśmy. Teraz musimy zacząć regularnie wygrywać, a zwłaszcza takie mecze, jak ten najbliższy w Gdańsku z Lechią. Jeśli to się uda, to do końca sezonu będziemy walczyć o tytuł. Rozmawiał: Michał Białoński