Współczuję Leowi. Poprzeczka wisi przed nim równie wysoko, jak przed Jerzym Engelem czy Pawłem Janasem (awans na mundial), sęk w tym, że Holender dysponuje coraz słabszym potencjałem piłkarskim. W meczu z Irlandią po raz kolejny udało się Beenhakkerowi przygotować taki zespół, który wygrał rywalizację z zawodnikami ogranymi w najsilniejszej lidze świata - Premier League. W tej samej, gdzie do składu nie mogą przebić się nasze tuzy z Łukaszem Fabiańskim i Ebim Smolarkiem na czele. Leo dokonał znowu niemałej rzeczy. Ale i tak tu i ówdzie pojawiają się wybrzydzania, że "znowu zdarzyła nam się taka końcówka jak ze Słowacją" lub "o mały włos nie straciliśmy prowadzenia". Wszystko się zgadza, tak było. Pytanie tylko, czy to wina Beenhakker? Krytykom Leo odpowiem językiem Holendra: "Czy możecie być Państwo w większym stopniu realistami i trzymać się faktów". A fakty są takie. Odkąd złota polska młodzież piłkarska masowo traci miejsce w składach zachodnich klubów, jej miejsce w reprezentacji siłą rzeczy zajmują wybijający się polscy ligowcy. Co do tego, że Beenhakker stawia właśnie na takich, chyba nikt nie ma wątpliwości. Paweł Brożek, Łukasz Garguła Roger, Robert Lewandowski, Sławomir Peszko, Rafał Boguski, Jakub Wawrzyniak, Bartosz Bosacki - to właściwie najlepsi na swoich pozycjach ligowcy z polskimi paszportami (Cleber, czy Arboleda, którzy mogliby zastąpić "Bosego" nie mają ich). Śmietanka ekstraklasy do kadry wnosi nie tylko swój talent, entuzjazm i umiejętności, ale też ligowe nawyki. A polski ligowy koń jaki jest, każdy widzi! Pod koniec meczu jest zmęczony, a raczej znudzony. I myśli już o następnej niedzieli. W ostatnich pięciu kolejkach tylko trzy mecze na 40 rozstrzygnęły się w końcówce: Wisła Kraków strzeliła dwa gole (w 90. min i w doliczonym czasie gry) Odrze i dzięki temu wygrała w Wodzisławiu, Lech wspaniałym trafieniem Wilka w Bytomiu (91. min) zapewnił sobie remis z Polonią, wymiana ciosów w ostatnich minutach trwała też w starciu Jagiellonii z Polonią Bytom. W pozostałych 37 meczach można było wyjść do domu na długo przed końcem. Wystarczy rzut okiem na Premier League, by zrozumieć, że tam się walczy i gra do końca. W ostatnich trzech kolejkach aż osiem spotkań na 30 miało rozstrzygające końcówki (Newcastle - Wigan, Aston Villa - Middlesbrough, West Ham - Everton, Sunderland - Portsmouth, Tottenham - Liverpool, West Brom - Blackburn, Portsmouth - Wigan, Everton - Fulham). Piłkarze zasuwanie do końca mają we krwi. Za to m.in. krocie płacą sponsorzy, stacje telewizyjne i kibice. Dopóki kurtyna nie zapadnie (czytaj: drużyny nie zejdą do szatni po końcowym gwizdku), spektakl musi trwać. Dlatego nie dziwmy się, że w starciu z facetami, którzy dwa razy w tygodniu walczą do końca w Anglii o wynik, a jak widzą, że sędzia dolicza trzy, czy cztery minuty, to nie kopią sobie piłki wszerz boiska, tylko strzelają gole, naszym robi się ciemno przed oczami w ostatnich sekundach. Jeśli ktoś pamięta ostatnie starcie Arsenalu z Manchesterem United, w którym dzielnie bronił Fabiański, wie o czym mowa. W doliczonych minutach działo się więcej, niż w całej kolejce ekstraklasy. - Ekstraklasa jest teraz zdecydowanie lepsza, niż dwa i pół roku temu, gdy przyjechałem do Polski. Nie ma już wybijania na oślep i polegania tylko na kontrataku. Polska liga ma teraz zdecydowanie więcej wspólnego z tym, co się dzieje w najsilniejszych ligach - powiedział mi Leo Beenhakker. Choć poprawa jest widoczna gołym okiem, to i tak jest jeszcze dużo do zrobienia. Zarówno pod względem mentalności, jak i przygotowania fizycznego. Beenhakker na trzydniowych, czy nawet pięciodniowych zgrupowaniach temu nie podoła, jeśli nie poprawi się praca u podstaw. W klubach ekstraklasy i niżej.