W kadrze Franciszka Smudy narasta syndrom oblężonej twierdzy. To nic nowego wobec poprzednich drużyn narodowych, czy jednak poczucie odrzucenia, opuszczenia i samotności będzie sprzyjać polskim piłkarzom podczas Euro 2012? Zespołowi Smudy na gwałt potrzebny jest sukces "Czy nie był Pan zdziwiony słabszą grą Niemców, ich prawdziwe możliwości zna Pan przecież doskonale" - kiedy tuż po remisie na PGE Arenie w Gdańsku jeden z dziennikarzy zagadnął w ten sposób Jakuba Błaszczykowskiego, kapitan reprezentacji Polski poczuł się urażony. "Aha, czuli już zaczyna się akcja umniejszania tego, czego dokonaliśmy" - rzucił. Strata bramki na 2-2 w ostatniej sekundzie gry wywołała w piłkarzach Smudy zrozumiałą frustrację, sam selekcjoner przejęzyczył się nawet podczas konferencji prasowej mówiąc o porażce. "Trzeba było widzieć nas w szatni, atmosfera była taka, jakbyśmy przegrali finał mistrzostw świata" - opowiadał Wojciech Szczęsny. Jak zauważył Zbigniew Boniek, gracze Smudy nie byliby sportowcami, gdyby po zwycięstwie straconym w podobnych okolicznościach, nie czuli wściekłości. Brakowało zaledwie kilku chwil, by drużyna przeszła do historii, jako pierwsza, która zdołała pobić Niemców. "A tak, po 2-2 o tym meczu za kilka tygodni wszyscy zapomną" - zauważył Szczęsny. Czuło się, że zespołowi Smudy na gwałt potrzebny jest spektakularny sukces. Cały towarzyski mecz przebiegał jak starcie sytych pod względem uznania gości, z wygłodniałymi gospodarzami gotowymi rzucić do walki wszystkie siły. Na ile Niemcy, tuż po awansie na Euro potrafili się zmobilizować na Polaków, niech każdy sam oceni. Dla mnie szokujące było raczej to, do jakiego stopnia gracze Smudy nie wierzą w dobre intencje swojego otoczenia. Jakby czuli, że dziennikarze, a także duża część kibiców przychodzi na stadiony głównie po to, by napawać się ich niepowodzeniami. I z sadystyczną satysfakcją traktować ich potem jak chłopców do bicia. Wybrany przez lud, teraz przez niego wygwizdywany Smuda czuje to samo. Kiedy zostawał selekcjonerem z woli ludu, liczył, że kibice twardo będą przy nim trwali. Fani traktowali go jak swojego człowieka, kogoś o wystarczająco silnym charakterze, by oprzeć się stosunkom panującym w PZPN-ie. Tymczasem po prawie dwóch latach pracy zamiast zostać Konradem Wallenrodem, zaczyna być postrzegany jak lojalny pracownik znienawidzonego Związku. Na PGE Arenie fani "potraktowali" go taką samą porcją gwizdów, jak prezesa Grzegorza Lato. Selekcjoner widzi w tym efekt krucjaty medialnej. Przez lata pracy w klubach, otwarty dla mediów Smuda zaczyna zamykać się przed częścią z nich. Coraz mniej ufa niektórym dziennikarzom uznając ich za tłuszczę żerującą na drużynie narodowej. Selekcjoner sądzi, że prowadzą własną politykę, u której podstaw nie leży wcale dobro polskiego futbolu. I zapewne ma rację, w końcu ludzi mediów obowiązuje lojalność wobec widza, słuchacza, lub czytelnika, a nie wobec selekcjonera drużyny narodowej. Czasem interesy są zbieżne. Kiedy przed sparingami z Argentyną i Francją na początku czerwca Smuda poczuł, że jego stanowisko w PZPN jest zagrożone, zwrócił się o pomoc do kilku dziennikarzy. A potem oficjalnie, wobec Związku musiał się tego wyprzeć. Oczywiście, niczego innego nie mógł zrobić. Tak samo zaparł się swoich nieszczęśliwych słów o "farbowanych lisach", którymi nazwał kiedyś reprezentację Niemiec. Uznał to za wielki nietakt, gdy dziennikarka przypomniała mu tamto stwierdzenie przed meczem w Gdańsku. Niepolityczne wypowiedzi piłkarzy Smuda uczy się dopiero gry z mediami ucząc jej także swoich graczy. Kiedy Wojciechowi Szczęsnemu, zapytanemu "kto jest bramkarzem nr 1 w Polsce" wyrwała się niepolityczna odpowiedź, że Artur Boruc, Smuda, pokłócony z golkiperem Fiorentiny, wyjaśnił mu, że nie musi odpowiadać na takie pytania. Tak jak wściekał się na swojego kapitana Kubę Błaszczykowskiego, gdy ten otwarcie przyznawał w wywiadach, że drużyna wciąż nie gra na miarę oczekiwań, lub Roberta Lewandowskiego krytykującego taktykę zespołu. Zdaniem selekcjonera dziennikarze wykorzystują potem te wypowiedzi do umniejszania zasług jego i piłkarzy. W kadrze narasta syndrom oblężonej twierdzy. Przeświadczenie, że 30 ludzi chce osiągnąć sukces wbrew woli mediów i milionów rodaków, którzy woleliby po Euro 2012 skopać im tyłki, zamiast nosić na rękach. Smuda przestaje wierzyć w argumenty, dostrzega nagonkę, niechęć i złośliwość z każdej strony. To w zasadzie nic nowego. Tak dzieje się zazwyczaj, gdy drużyna staje przed wielkim wyzwaniem niepewna swoich możliwości. Nie inaczej było z kadrą Jerzego Engela na mundialu w Korei i Japonii, a także z zespołem Pawła Janasa podczas mistrzostw w Niemczech. Nawet hołubiony przez media Leo Beenhakker szybko stracił ufność do nich, kiedy drużynie powinęła się noga na Euro 2008. Atmosfera histerii może zaszkodzić kadrze.... Stosunek selekcjonera do mediów i kibiców tylko do pewnego stopnia jest jego prywatną sprawą. Wiadomo, że z pracą na tym stanowisku wiąże się gigantyczna presja, tak wielka jednak, i tak różna o tej w klubie, że zaskoczyła Smudę. Dobrze, że ma czas się z nią oswoić, by podczas Euro 2012 emanować na drużynę względnym spokojem. Atmosfera histerii mogłaby jej szkodzić. Smudzie nie grozi już dymisja, do finałów mistrzostw Europy jest więc niezależny od mediów. Pora by robił swoje, nie przejmując się krytyką, którą uznaje za napastliwą, złośliwą i poniżej poziomu. Zawsze znajdzie się ktoś, kto lubi pławić się w atmosferze klęski, w Polsce tego typu postaw nie brakuje. Smuda miał plan na media. Chciał zatrudnić dyrektora sportowego z charakterem, który wziąłby na siebie cały ten zgiełk wokół kadry, by on sam we względnym spokoju mógł zająć się problemami boiskowymi. Szefowie PZPN nie zgodzili się jednak na Marka Koźmińskiego, widząc na tym stanowisku człowieka lojalnego i pokornego. Smuda został więc bez piorunochronu. Selekcjoner musi być świadomy, że to, co o nim mówią i piszą nie może wpływać na jego pracę. Ma sporo racji podkreślając, że potencjał polskiej piłki jest na tyle marny, iż nie wypada oczekiwać cudów. Znał go chyba jednak po 15 latach pracy w klubach? Jeśli źle go ocenił, sam jest sobie winien. Zwycięstw na Euro 2012 potrzebuje nie tylko polska piłka, ale w ogóle Polska. Nie staniemy się od tego lepsi, ale dostaniemy impuls do działania. Reforma systemu szkolenia młodzieży, jest koniecznością, wręcz sprawą narodową. .... tymczasem zależy od Smudy i piłkarzy Smuda wziął odpowiedzialność za sukces, obiecał to w jakiś sposób tym, którzy w niego wierzyli. Powinien być świadomy, że za atmosferę w drużynie nie odpowiadają media i kibice, ale on i jego piłkarze. Musi być też przygotowany na wariant skrajny, kiedy po niepowodzeniu na Euro 2012 zostanie jedynym winnym. Nikt mu bowiem nie obiecywał, że posada, na którą zdecydował się 29 października 2009 roku jest przyjemna. Z pewnością nie jest taka nawet dla Joachima Loewa, choć jego drużyna bywa ostatnio wynoszona pod niebiosa. Presja na niemieckiego selekcjonera będzie zdecydowanie większa, przecież przyjedzie do Polski po złoty medal. Złośliwości, naciski, przepychanki wokół kadry to nie jest wymysł polski. Występują wszędzie w piłkarskim biznesie. Selekcjoner ma umieć je wykorzystać, na przykład po to, by zmotywować drużynę, lub zwyczajnie chronić ją przed nimi. Syndrom oblężonej twierdzy może być korzystny tylko wtedy, gdy trener jest przekonany, iż zespół go potrzebuje. Jeden woli przystępować do życiowego wyzwania wiedząc, że wszyscy wokół kochają go, i w niego wierzą, drugi czując, iż świat jest przeciw niemu. Wtedy chce zdać egzamin również po to, by udowodnić reszcie jak bardzo się myli. Poczucie odrzucenia, opuszczenia i samotności nie zawsze jest więc szkodliwe. Byle byłoby pod kontrolą. Wniosek jest prosty. Trzeba działać z zimną krwią. Smuda ma prawo myśleć o mediach co chce, byle umiał to wykorzystać dla dobra drużyny. Nie może reagować histerycznie, ale mieć spójną i logiczną strategię w kontaktach z otaczającym go światem. Taką, która zwiększy szansę zespołu na sukces podczas Euro 2012. A dopiero po ewentualnym zwycięstwie z satysfakcją patrzeć, jak stado wilków zmienia się w chór pochlebców. Jest to absolutnie normalne pod każdą szerokością geograficzną. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego